Tylko wiatr


Grzegorz Lipski

Tylko śnieg...

I wiatr...

I trzech jeźdźców jak trzy plamki na lodowej tablicy.

Pusto.

Zimno.

I wiatr.

Ten cholerny wiatr wyrywający z płuc resztki oddechu.

Ayache. Niski, krępy barbarzyńca. Może Viennager, może Allatoya ale bezwzględnie rodem gdzieś z lasów północy. Małomówny, wręcz śmiertelnie spokojny. I do szaleństwa wierny swojemu suzerenowi, kimkolwiek on był. A zapłacono nam wystarczająco, aby nie zadawać zbędnych pytań.

Heavy Sandersson. Niewysoki. Gruby. W swoim szaroburym habicie podobny do wędrownego mnicha. Tęgi pijus. Doskonały szermierz. I mój najlepszy przyjaciel.

No i ja. Wielkie, nieomal ośmiostopowe chłopisko. Najemnik i wolny wojownik, odkąd pamiętam. I odkąd pamiętam towarzysz Sanderssona.

Trzech jeźdźców...

Śnieg...

Wiatr...

I strażnica Grozenstein. Gdzieś tam, przed nami. Skryta za zasłoną śniegu.

Obkruszyłem lód z wąsów. Konie szły wolno, mozolnie przekopując się przez grubą na dwie stopy warstwę puchu. Z zasłoniętymi skórzanymi kapturami oczami dygotały ze zmęczenia i niepewności pozwalając nam, jeźdźcom wybierać dla nich drogę. Sam chętnie założyłbym taki kaptur, ale musiały mi wystarczyć grube wełniane szale, którymi opatuliłem głowę. Nie mogłem tak po prostu zamknąć oczu. Musiałem patrzeć, chociaż kotłująca się w powietrzu masa ledwie pozwalała dostrzec kontur Ayache'a kiwającego się w siodle tuż przede mną.

Ayache.

Nie znaliśmy go wcześniej i nikt niczego o nim nie wiedział. Namierzył nas w karczmie w Seall. Przysiadł się bez pytania do stołu i wysypał na blat zawartość sporej sakiewki. Między talerze i kufle potoczyły się złote monety, rubiny, diamenty. Te ostatnie najczystsze jakie widziałem. A widziałem ich sporo. Wtedy przyjrzałem mu się po raz pierwszy. Był niski. Niższy nawet od Heavy'ego ale tak masywny, iż w pierwszej chwili pomyślałem, że pod skórzanym kaftanem nosi ukrytą zbroję. Dopiero po chwili odkryłem swój błąd. Zbroja nie porasta włosami, a właśnie one wydostawały się przez liczne pęknięcia materiału. Zresztą włosy rosły mu wszędzie, na szyi, na uszach, na wierzchu dłoni. Oczy zdawały się być dwoma mrocznymi lejami w grzywie kudłów. Siedział nieruchomo, czekając na naszą reakcję.

Heavy taksował uważnie to, co leżało na stole. Lekko biorąc możnaby za to wynająć dziesiątkę niezłych zabijaków. A coś mi mówiło, że pod wytartym kaftanem kryło się więcej takich sakiewek.

- Dokąd mamy jechać ? - zapytał.

- Ze mną. - usłyszeliśmy. - A to jest zaliczka.

Wtedy po raz pierwszy zaufałem zupełnie nieznanemu człowiekowi. Szczerze mówiąc do dziś nie wiem, dlaczego. Było coś takiego w tej milczącej górze włosów, że pozbieraliśmy kosztowności i odprowadzani setką wygłodniałych spojrzeń wyszliśmy z karczmy i jeszcze tego samego dnia opuściliśmy miasto.

I tak znaleźliśmy się tu.

Ayache prowadził nas precyzyjnie, jak ptak wracający do gniazda. Przemierzyliśmy kontynent, góry Serc i cały Płaskowyż. Jechał prosto, niespiesznie i tak pewnie, że po dwóch tygodniach drogi przestałem go kontrolować. Wszystko było dokładnie tam, gdzie się tego spodziewał - karczmy, źródła wody, promy, brody, przełęcze. Dlatego nie zawahałem się, gdy mimo szalejącej zawieruchy wyciągnął nas z przytulnej jaskini i poprowadził przez śnieg.

Niewiele wydobyliśmy z niego przez te dwa tygodnie. Powiedział, że szukał nas na zlecenie swego suzerena, że chodzi konkretnie o nas, i że on jest tylko posłańcem.

I po dwóch tygodniach przestaliśmy go wypytywać.

Zeskoczyłem z konia i przebiegłem się, dla rozgrzewki, po śniegu. Zimno było tak przeraźliwie, że końska uprząż zaczynała się łuszczyć. Na szczęście Ayache zakupił sporo ekwipunku specjalnie na ten etap podróży. Widać było, że nie raz jeździł tą trasą, bo doskonale wiedział, czego możemy potrzebować. Nawet grube, jednopalczaste rękawice, przed którymi się broniłem, okazały się niezastąpione. Owszem, nie sposób było utrzymać w nich miecza, nie mówiąc już o kuszy, ale w każdych innych dawno odmroziłbym sobie palce. Ayache naprawdę wiedział, co robi.

Jechaliśmy tak dwa dni, aż wichura zaczęła cichnąć, zrazu wolno, by wreszcie zamienić się w chaos białych płatków, gdy skalny masyw, w którym wykuta była strażnica, zasłonił nas przed wiatrem.

Niewiele później kopyta naszych wierzchowców zastukały o bruk podjazdu.

Ptak wrócił do gniazda.


Większość strażnic, w których przyszło nam mieszkać, wyglądała podobnie. Grozenstein nie odbiegała specjalnie od wzorca - ciąg jaskiń wykutych w litej skale połączonych wąskimi tunelami. Dolna Wartownia powiązana ze Zbrojownią, Górna Wartownia, Jadalnia, dwie sypialnie, komnata maga i ze dwie, trzy sale o różnym przeznaczeniu.

Ayache powiódł nas do Górnej Wartowni. Chociaż po drodze nie spotkaliśmy żywej duszy, czyjeś ręce napaliły w kominku i przygotowały gorącą zupę. Znalazł się bochen chleba i garniec znośnego piwa. Najedzony zwaliłem się na stertę tobołów ignorując przygotowane posłanie. Zabezpieczenie sali należało do Heavy'ego.

Świt wstał szary jak brudny śnieg. Zresztą trudno, żeby był inny. Ogień na kominku wciąż jeszcze płonął ale gro światła wpadało przez system kanałów wentylacyjnych. Widać na zewnątrz wciąż padało. Ayache zjawił się ze śniadaniem i cierpliwie czekał, aż skończymy jeść.

- Chodźcie ze mną - powiedział, chociaż było to w tym momencie zupełnie zbędne.

Zeszliśmy tunelem na parter a stamtąd do Dolnej Wartowni. Sala, zwykle tętniąca gwarem rozmów była cicha i niemal zupełnie pusta. Jedynym meblem był stojący w centrum wielki, bogato rzeźbiony tron, a jedynym lokatorem spoczywający na tym tronie człowiek. Mężczyzna był młody. Mógł mieć jakieś trzydzieści lat ale życie zdążyło go ciężko doświadczyć. Kruczoczarne włosy przechodziły na skroniach w nieomal śnieżną biel. Poorane szramami dłonie i długa blizna przecinająca policzek aż po płatek ucha dopełniały reszty.

Mężczyzna przyglądał się nam uważnie sprawiając wrażenie, jakby chciał nas prześwietlić na wylot.

- Mogą być - stwierdził na koniec.

Zagotowałem się.

Cham, nie ruszył nawet palcem, nie mówiąc o jakimkolwiek geście powitania. Do tego jednak byliśmy przyzwyczajeni. Są jednak pewne granice. Nikt nie będzie traktował mnie jak pastucha !

- Ale ty nie możesz - warknąłem. Zawróciłem i ruszyłem w stronę wyjścia. Wyszedłbym z sali, gdyby nie masywna sylwetka Ayache'a, która dziwnym trafem znalazła się na mojej drodze. Zrobiłem krok w bok, aby go wyminąć lecz w tej samej chwili przewodnik również przesunął się nadal tarasując mi przejście.

Dłużej nie czekałem. Wydobycie miecza zajęło mi ułamek sekundy. Przyjęcie odpowiedniej pozycji jeszcze mniej, ale trzy pierwsze ciosy zgrzytnęły na ostrzu wielkiego bojowego topora. Ayache był niesamowicie szybki.

Odskoczyłem w tył gotując się do kolejnego ataku. Ale nie zdążyłem go wykonać.

- Stójcie !! - rozległo się z tyłu.

Nie zmieniłem pozycji. Za moimi plecami pozostał Heavy. Powinien bez trudu poradzić sobie z zarozumiałym wielmożą więc do moich zadań należało wyeliminowanie Ayache'a. Jeżeli więc rozumowałem prawidłowo mój przeciwnik powinien przerwać walkę.

I w zasadzie się nie myliłem. Ale tylko w zasadzie.

Przewodnik wyprostował się, jednak nie odrzucił topora a jedynie wsunął go w uprząż na plecach. Przesunąłem się pod ścianę wciąż nie wypuszczając miecza z dłoni, po czym rzuciłem szybkie spojrzenie na salę.

Heavy stał tak, jak go zostawiłem, z założonymi rękami. Nawet nie wyciągnął miecza. Było niemożliwością, żeby nie zdążył zareagować. Wyraz zdumienia na jego twarzy potwierdził moje przypuszczenia. Coś, a raczej ktoś, uniemożliwił mu jakikolwiek ruch. W jednej chwili zrobiło mi się bardzo, ale to bardzo zimno. Pułapka właśnie się zatrzasnęła. Pułapka, w którą wleźliśmy, jak ślepe szczeniaki.

Przerzuciłem kilkakrotnie miecz z ręki do ręki. Ayache stał nieruchomo w drzwiach a Heavy pod ścianą kilka kroków obok. Mężczyzna na tronie okazał się magiem. Może nie najwyższych lotów, ale miał dość siły aby całkowicie unieruchomić Sanderssona. Jednak najwyraźniej nie był w stanie kontrolować dwóch osób jednocześnie, stąd też wciąż miałem swobodę ruchów. Spiąłem się do ataku. Chciałem rzucić się na maga. Wtedy albo będzie musiał uwolnić Heavy'ego broniąc się przede mną, albo mi się uda. Albo mi się nie uda.

I wtedy mój przyjaciel się poruszył.

Rozplótł ręce i wolno opuścił je wzdłuż tułowia.. Z jego twarzy zniknął wyraz zdumienia zastąpiony czymś w rodzaju uśmiechu.

- Wybaczcie mi - odezwał się nieznajomy. - Ale to był jedyny sposób na sprawdzenie, ile naprawdę jesteście warci.

Heavy odszedł kilka kroków w głąb sali i wtedy zauważyłem, że mężczyzna nie porusza głową. Nagle zdałem sobie sprawę, iż odkąd weszliśmy do Dolnej Wartowni nie ruszył nawet palcem. W całej postaci jedynie oczy sprawiały wrażenie żywych.

- Niewielu ludzi jest wstanie sprostać Ayache'owi. Niewielu też potrafi zaabsorbować całą moją energię.

Spojrzał przez chwilę na Ayache'a.

- Chciałbym, abyście wykonali dla mnie pewne zadanie. Tu, w Strażnicy... Jeżeli oczywiście wyrazicie zgodę.

- A jeśli chodzi o mnie.. - dodał po chwili - .. to nazywam się Syaiss. I tak możecie się do mnie zwracać.


Porządkowałem swój arsenał wybierając rzeczy, które mogły być przydatne: długi miecz, krótki miecz, cztery noże do rzucania, kilka gwiazdek. Obok mnie Heavy stroił się w podobne ozdoby.

- Nie poranić ! - sapał - Ciekawe, jak on to sobie wyobraża.

Szczerze mówiąc też miałem wątpliwości. Pozornie nasze zadanie było proste. Otóż w podziemiach Strażnicy zagnieździł się potwór, którego należało zgładzić. Proste jak drut. Chociaż nie byłem zawodowym tępicielem, w swoim krótkim, acz burzliwym życiu miewałem już takie kontrakty. Niezrozumiałe było tylko ostatnie zdanie naszego zleceniodawcy.

- Pamiętajcie tylko, żeby go jak najmniej poranić. To jest bardzo ważne - popatrzył na nas uważnie - Bardzo ważne.

I to był koniec audiencji.

Ayache swoim zwyczajem nic nie powiedział. Zgodził się jednak zaprowadzić nas z samego rana do podziemi. Na rekonesans.

- Jeśli mam być szczery, to pryskałbym stąd jak najszybciej - wciąż nie mogłem zapomnieć wczorajszej wpadki. Staruszkowie zwykli mawiać o rutynie. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak wiele w tym było prawdy. Zaprzysiągłem sobie, że drugi raz to się nie powtórzy.

Heavy pokręcił głową.

- Nie wiem, kim naprawdę jest ten Syaiss, ale to czarodziej - ściągnął rzemyki kaftana. - Wątpię, czy zdołalibyśmy wymknąć się ze strażnicy bez jego wiedzy. A jeżeli już, to jak daleko zdołalibyśmy odjechać ? Musimy przynajmniej udawać, że wszystko jest w porządku.

- Nie ufasz mu ?

Heavy parsknął urywanym śmiechem. Fakt, to było głupie pytanie.

Przypiąłem do przedramienia pochwę sztyletu i przysiadłem na stole. Bez względu na to, co nas mogło czekać, byłem gotowy. Najgorsze jednak, że nie miałem zielonego pojęcia, czego oczekiwać. Zejście do podziemi mogło być pułapką. Ale równie dobrze mógł się tam naprawdę znajdować jakiś potwór. Może nasza potyczka w Dolnej Wartowni była rzeczywiście testem, a może pierwszą nieudaną próbą zamachu.

W jednym Heavy miał rację. Każda próba ucieczki mogłaby zakończyć się tragicznie.

Podniosłem z podłogi kuszę.

- Bierzemy ?

- Nie. - mój przyjaciel stanowczo pokręcił głową - Musimy przynajmniej pozorować ten rekonesans.

Otworzył usta, jakby chciał coś jeszcze dodać ale rozmyślił się i usiadł obok mnie, przy stole. Najwyraźniej coś mu chodziło po głowie.

- Czy ten Ayache naprawdę jest taki dobry ?

Przed oczami mignęły mi sekwencje walki. Ayache był dobry, ale ja byłem lepszy. Zmyliła mnie jego szokująca szybkość. Poza tym, byłem zbyt pewny siebie. Teraz już wiedziałem, jak należało z to rozegrać.

- Jest dobry - potwierdziłem - Ale dam sobie ...

Nie dokończyłem. Wyćwiczone mięśnie zareagowały, zanim jeszcze zrozumiałem, co się stało. Na szczęście zrozumiałem wystarczająco szybko, aby bełt z kuszy zamiast w cel trafił we framugę drzwi. Niewielu ludzi jest wstanie zachować zimną krew na widok drzewca drgającego o kilka cali od swojej twarzy. Ayache dokonał tej sztuki, chociaż tylko on sam wiedział, ile go to kosztowało.

- Nie rób tego więcej - powiedział Heavy wolno opuszczając ręce. - Nigdy więcej tego nie rób. - Rozprostował zaciśnięte dłonie i wysunąwszy z nich dwa noże do rzucania wetknął je za pas.

Ayache pytająco wytrzeszczył oczy.

- Nigdy nie wchodź do pokoju najemników bez pukania. - wyjaśniłem - To bardzo nerwowy ludek.


Staliśmy przy wejściu do wielkiej pieczary. Korytarz doń prowadzący był szeroki na kilkanaście stóp i równie wysoki. Dłuższą chwilę zastanawiałem się, komu i dlaczego chciało się tyle kuć, zanim zorientowałem się, że zarówno jaskinia jak i korytarz były naturalnymi formacjami skalnymi. Przy wylocie walały się różnej wielkości głazy, zrazu większe od człowieka, dalej coraz drobniejsze, by na koniec zmienić się w żwirową plażę wiodącą do podziemnego jeziora.

Sandersson wodził oczami po ścianach, ja natomiast pilnowałem naszego przewodnika. Ayache tymczasem podszedł do wielkiej, skalnej płyty częściowo zanurzonej w wodzie. Z niewielkiej torby wyciągnął żywego kurczaka, jednym zręcznym cięciem rozpłatał go na dwoje, a następnie zanurzywszy na chwilę w falach jeziora położył na płycie.

- Schowajcie się - odwrócił się w naszą stronę - Zaraz go zobaczycie. - Pobiegł w stronę korytarza zgrabnie przeskakując z kamienia na kamień. Ruszyłem za nim starając się znaleźć kryjówkę w miarę blisko przewodnika. Skały były tu większe, toteż dopiero po chwili znalazłem sobie schronienie, z którego mogłem w miarę wygodnie obserwować Ayache'a.

Po chwili woda w jeziorze zagotowała się i wynurzył się z niej wielki, kostropaty łeb znęconego krwią potwora.

Rzuciłem okiem na sąsiednie skały i z przerażeniem zauważyłem, że nasz przewodnik zniknął. Wychyliłem się bardziej, a następnie przeskoczyłem za następny głaz wypatrując uważnie znajomej sylwetki. Dostrzegłem go kilkanaście stóp w prawo, po drugiej stronie wylotu korytarza. Z ulgą odwróciłem się w stronę jeziora. Potwór tymczasem zlizał już z kamienia szczątki kurczaka i głośno węsząc rozglądał się za następnym kąskiem. Widać gospodarze kiepsko dbali o lokatora podziemi. Wycofałem się trochę starając się przeskoczyć na drugą stronę tunelu, aby ponownie wyjść na tyły Ayache'a. W międzyczasie gad wylazł na brzeg i zaczął obwąchiwać najbliższe skały. Miał jakieś dwanaście stóp wzrostu, długi ogon zakończony rogowymi płytkami i wielką paszczę przystrojoną w budzący szacunek garnitur zębów. Głośno sapiąc przesuwał nosem pomniejsze kamienie. Korzystając z okazji przebiegłem pustą przestrzeń dzielącą mnie od drugiej krawędzi korytarza i wskoczyłem w niewielką niszę.

I to był błąd.

Gad nie zdążył mnie zauważyć ale usłyszał szmer kroków. Wyprostował się gwałtownie i zaryczał. Echo jego ryku odbiło się kilkakrotnie od ścian pieczary i już zaczęło cichnąć, gdy wysoko nad moją głową rozległ się głośny trzask. Odruchowo spojrzałem do góry, by w następnej chwili odpychając się gwałtownie od ściany wyskoczyć na środek korytarza. Równocześnie wielki skalny stalaktyt uderzył w miejsce, w którym przed chwilą stałem i rozprysnął się z hukiem na setki odłamków.

Pozbierałem się najszybciej, jak mogłem ale było już za późno. Gad stał jakieś sto stóp przede mną i wpatrywał się w sposób odbierający wszelką nadzieję.

Patrzył na drugie danie.


Nie miałem specjalnie większego wyboru. Ucieczka między skały nic nie dawała. Byłaby to tylko dłuższa zabawa w chowanego, zważywszy że gad patrzył z dużo większej wysokości. Nie był jednak na tyle wysoki, by nie zmieścić się w korytarzyku. Gdybym zdecydował się na ucieczkę dwunastostopowe przeznaczenie dopadłoby mnie bez trudu. Nie miałem wyboru. Przydałaby mi się teraz kusza ale niestety została u góry, razem z bagażami. Wydobyłem oba miecze i stanąłem w bojowej postawie na wprost gada.

I wtedy spomiędzy skał wyskoczył Ayache.

- Nie teraz ! - wrzasnął i rozkrzyżował ramiona oddzielając mnie od potwora - Jeszcze nie teraz !!!

Zamurowało mnie. Ale tylko na chwilę. W następnej rzuciłem się biegiem w stronę przewodnika. Gad zareagował trochę wolniej, miał też dłuższy dystans do przebycia ale do celu dotarliśmy prawie jednocześnie. Wyskoczyłem w powietrze i kopnąłem obunóż Ayache'a w bark. Siła uderzenia odrzuciła nas w przeciwne strony. Odturlałem się natychmiast w bok unikając ciosu wielkiej łapy, który roztrzaskał głaz za moimi plecami. Nie zastanawiając się zbytnio ciąłem na odlew. Źle wymierzyłem i miecz, zamiast przeciąć ścięgna utkwił wśród zmiażdżonych kości. Bolesny ryk potwora wstrząsnął grotą. Od stropu oderwał się kolejny stalaktyt i z chlupotem wpadł do wody. Po chwili kolejny roztrzaskał się tuż przede mną. Przerzuciłem drugi miecz do prawej ręki, przemknąłem przez chmurę pyłu i odtańczywszy unik uderzyłem w tylną łapę tuż za szponami. Tym razem cztery skalne iglice oderwały się prawie równocześnie. Zakrztusiłem się pyłem tracąc na chwilę orientację po czym natychmiast pognałem w kierunku wyjścia. Z tyłu za mną stwór miotał się wśród głazów usiłując coś dostrzec w chmurze kurzu. Kilkanaście stóp dalej wpadłem na podnoszącego się z ziemi Ayache'a. Pchnąłem go w stronę korytarza a w następnej chwili ziemia zakołysała się od huku spadających stalaktytów. Ciągnąc wciąż ogłuszonego przewodnika wyminąłem Sanderssona, który z nieziemskim spokojem ciskał w potwora nożami. Jeden z nich utkwił w oku i to on był przyczyną bolesnego wycia wypełniającego pieczarę.

- Zabierz go do wyjścia ! - krzyknął Heavy - Ja zaraz was dogonię !

To ciągnąc, to popychając przytransportowałem Ayache'a do drzwi wiodących do podziemi. W chwilę później dopadł nas Heavy.

- Dobra !! Wypadamy ! - przepchnęliśmy się przez wrota zatrzaskując je za sobą. Wciąż jednak było słychać wycie pokaleczonego potwora.

- Dobrze, że trafiłeś go w oko - osunąłem się na posadzkę. - Inaczej byłoby chyba po mnie.

- Przypadek - roześmiał się Sandersson - Zahaczyłeś go chociaż ?

- Przynajmniej dwa razy - pokazałem szczerbę na ostrzu - Gorzej, że straciłem drugi miecz.

- Wyście mu wyłupili oko ?!!? - ryknął Ayache - Przecież było mówione ...! - popatrzyliśmy na niego z politowaniem - Oko !! Syaiss, pani moja.. ! - złapał się za głowę -Oko.. ! -zerwał się z podłogi pobiegł w stronę Dolnej Wartowni.

Spojrzeliśmy na siebie w osłupieniu.

- Dlaczego on powiedział o Syaiss "pani" ? - zapytał Heavy starannie wymawiając każdy wyraz.

W następnej chwili pędziliśmy na złamanie karku śladem naszego przewodnika. Zatrzymaliśmy się dopiero u wejścia do Dolnej Wartowni. To, co ujrzałem sprawiło, że zrobiło mi się bardzo, ale to bardzo zimno. Ayache klęczał przed tronem i ofiarnie walczył z krwią wypływającą z paskudnie strzaskanej ręki swojego pana. W chwilę później zauważyłem szkarłatną plamę na twarzy Syaiss. To nie mógł być zbieg okoliczności. Przed oczyma przelatywały mi sceny z niedawnej potyczki w podziemiach. Syaiss został okaleczony w identyczny sposób jak gad, z którym przed chwilą walczyliśmy. Wszystko się zgadzało - wykłute oko, zmiażdżona dłoń, stopa. Przestałem cokolwiek rozumieć.

Nie dane mi było dokończyć rozmyślań. Syaiss uniósł wzrok i wściekłość, która zapaliła się w ocalałym oku nieomal wypchnęła mnie z sali. Cofnąłem się i w tej samej chwili wszystko wokół zaczęło się rozdwajać. Potarłem palcami powieki ale dziwne zjawisko nie zniknęło. Sięgnąłem ręką do klamki i syknąłem z bólu, kiedy długa iskra połączyła mój palec z metalem.

To już nie było śmieszne.

Odwróciłem się i nieomal wpadłem na Sanderssona, który przyglądał się wszystkiemu z otwartymi ustami.

- Zabieramy się stąd ! - ryknąłem - Natychmiast !!

Heavy kiwnął niezdecydowanie głową ale posłusznie pobiegł za mną. Tymczasem dyfrakcja coraz bardziej zwielokrotniała wszystkie obrazy. Biegliśmy prawie na oślep z trudem rozróżniając zasadniczy korytarz wśród jego kolejnych odbić. Wbiegając na schody prowadzące na górny poziom zmylony przez dyfrakcję zahaczyłem o pierwszy stopień i wyciągnąłem się jak długi. I to mnie uratowało. Smuga ognia połączyła obie ściany nade mną krusząc bazalt i obsypując mnie gradem odłamków.

Pomagając sobie rękami wdrapałem się na szczyt. W powietrzu rozchodził się charakterystyczny zapach ozonu. Syaiss okazał się czarodziejem wysokiej klasy a w tej chwili dodatkowo wściekłym czarodziejem. Obie te rzeczy naraz tworzyły nadzwyczaj niebezpieczną kombinację. Zatrzymałem się na chwilę czekając na Sanderssona po czym pognaliśmy dalej. Dyfrakcja straciwszy nieco na sile po wyładowaniu, na nowo zaczęła rozmywać wszystkie kontury. Wkrótce też za naszymi plecami uderzyły jeden po drugim dwa kolejne pioruny. Nie były tak silne ani tak precyzyjne, jak pierwszy, ale nie pozostawiały nam żadnych złudzeń.

Heavy zrozumiał to szybciej. Zahamował gwałtownie i balansując na jednej nodze skręcił w boczny korytarz.

- Tędy - dobiegło mnie jego wołanie - Tam powinna być komnata czarodzieja. Pamiętasz?

Pamiętałem. W każdej strażnicy jedna sala była wykuta w specjalnie wybranym miejscu. Heavy twierdził, że kumulowała się w nich jakaś energia, dzięki czemu czarodzieje potrafili zwiększyć swoją moc. W zasadzie to była nasza jedyna nadzieja, bowiem pioruny zaczynały walić coraz częściej i coraz dokładniej.

Dzielące nas od sali kilkadziesiąt stóp przebiegliśmy prawie po omacku klucząc i zataczając się od ściany do ściany. Sandersson w tylko sobie znany sposób wybrał właściwe drzwi wśród dziesiątek omamów i wpadliśmy do środka.

Czy zdarzyło się wam w trakcie ucieczki przed burzą trafić do chatki leśnika ? Zamykało się wtedy drzwi i zgiełk rozszalałych żywiołów zostawał na zewnątrz zastąpiony ciszą i ciepłem buzującego drewna na kominku. Tak było i teraz. Heavy naparł oburącz na wielkie dębowe wrota i naraz wszystko ucichło.

Spojrzeliśmy na siebie i zabraliśmy się do roboty. Może i sala czarodzieja kumulowała jakąś energię, ale ja nie potrafiłem się nią posłużyć. Wolałem swoje systemy zabezpieczeń. Ująłem oburącz rękojeść miecza, stanąłem w rozkroku i ciąłem belkę tworzącą ławę. Za czwartym razem przerąbałem ją na pół, po czym jeden z kawałków podstawiłem pod klamkę i mocno wklinowałem. Na początek musiało wystarczyć. W międzyczasie Heavy zabazgrał jakimiś straszliwymi kulfonami większość ściany w pobliżu wrót. Westchnąłem z rezygnacją, ale podsunąłem mu drugą ławę by mógł sięgnąć aż do sufitu a następnie przysiadłem na podłodze pod ścianą. Póki co wszystko wokół widziałem całkiem wyraźnie i jak dotąd nie uderzył w nas żaden piorun. Mieliśmy więc całkiem realną szansę, by żywi doczekać ranka.


Siedziałem pod murem na przeciw drzwi i nudziłem się tak przeraźliwie, jak można się nudzić po całej nocy czuwania. Heavy zasmarował wszystkie cztery ściany od podłogi po sufit. Twierdził, że w powiązaniu z mocą tego pomieszczenia zabezpieczy to nas przed magią Syaiss. Miał chyba rację, bo do rana nic szczególnego się nie wydarzyło.

Jednak na wszelki wypadek nie usunąłem belki blokującej drzwi. Zawsze mógł wpaść tu wielki czarodziej Ayache ze swoim równie wielkim toporem by czynić swoją magię. Dlatego siedziałem pod ścianą. I nudziłem się niemożliwie.

Podniosłem z kolan miecz i kilkoma zręcznymi cięciami oddzieliłem od nieźle już pokaleczonej ławy kawałek drewna. Następnie zamieniłem miecz na sztylet i zacząłem odkrawać nim drobne szczapy wolno zamieniając klocek w figurkę bliżej nieokreślonego maszkarona. Drewno nie było specjalnie miękkie ale dawało się w miarę łatwo obrabiać, toteż po krótkiej chwili nowa statuetka dołączyła do galerii.

Było cicho. Gdzieś daleko wewnątrz strażnicy kropla wody oderwała się od stropu i dźwięcznie rozprysnęła na posadzce, po czym znów zapadła cisza. Heavy spał za przewróconym stołem. Odłożyłem nóż na podłogę i policzyłem figurki. Naliczyłem siedemnaście. Zważywszy tempo, w jakim powstawały, noc zbliżała się ku końcowi. Pomyślałem, że jeszcze jedna, no może dwie figurki i trzeba będzie obudzić Sanderssona, ale w tej samej chwili mój przyjaciel gwałtownie zachrapał, po czym usiadł wodząc wokół nieprzytomnym wzrokiem.

- Wyspało się dziecko ? - zagaiłem uprzejmie.

Heavy burknął coś pod nosem. Siedział jeszcze przez chwilę nieruchomo potężnie ziewając by na koniec dźwignąć się na nogi.

- Jak noc ?

- Długa i nudna. - podszedłem do drzwi i kilkoma kopnięciami wybiłem belkę, którą były zaparte. Nie dodałem, że pod koniec nocy miałem irracjonalną ochotę wyjść i poszukać Ayache'a. Byłem psychicznie wyczerpany. Sytuacja w ciągu ostatnich kilku dni zmieniała się zbyt gwałtownie jak na moje możliwości. Przestawałem po prostu logicznie myśleć. Na szczęście od myślenia był Heavy. Dlatego tej nocy ja czuwałem a on spał.

- I co teraz ? - zapytałem.

Sandersson wzruszył ramionami - Teraz bym coś zjadł. - najwyraźniej całonocna drzemka nic nie dała. Miał tyle samo genialnych pomysłów, co ja. Podszedł do stojących na ziemi figurek - Co to ma być ?

- Nudziłem się - odrzuciłem belkę w kąt sali. Mój przyjaciel podniósł jednego z maszkaronów.

- Ten mi kogoś przypomina - przyglądał się figurce wyobrażającej koślawego grubasa w kapturze.

- Wydaje ci się. - ziewnąłem. Nigdy nie byłem dobrym rzeźbiarzem. Nie miałem również zapędów artystycznych, toteż nawet nie próbowałem tłumaczyć, co autor chciał wyrazić tworząc akurat to dzieło.

Przykucnąłem by zebrać rozłożony na ziemi oręż gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi. Skamieniałem ze zdumienia, gdyż był to jedyny dźwięk, którego absolutnie nie spodziewałem się usłyszeć. Tymczasem wrota uchyliły się i wyjrzała zza nich kudłata głowa naszego przewodnika.

- Mój suzeren wybacza wam i prosi, abyście i wy wybaczyli mu wczorajszą niedyspozycję.

Dolna szczęka opadła mi tak, że gdybym pochylił się nieco niżej to bez wątpienia stuknęłaby o posadzkę.

- Prosi również - dodał po chwili Ayache - abyście kontynuowali swoje zadanie. - Po czym zamknął za sobą drzwi.

Minęło dobrych kilka chwil, zanim otrząsnęliśmy się z osłupienia. On ZAPUKAŁ ! Po tym wszystkim, co się działo wczoraj po prostu przyszedł i zapukał ! Byliśmy tak zaskoczeni, że mógłby tu wejść i zadusić nas gołymi rękami a my nie zdołalibyśmy mu przeszkodzić.

Heavy opanował się pierwszy.

- Przynieś mój plecak - zadysponował. W każdej innej sytuacji wysłałbym go do diabła ale teraz widać było, że wpadł na jakiś pomysł. A w tej chwili każdy pomysł był dobry - Wszystkie liny jakie znajdziesz - wyliczał dalej - Dwa koce i mój hełm.

Wybiegłem z sali. Wiedziałem już o co chodzi mojemu przyjacielowi. To, na co wpadł, to nie był dobry pomysł. To nie był nawet zły pomysł.

- I zabierz swój łańcuch - usłyszałem za sobą.

To było szaleństwo.


Stałem z obnażonym mieczem u wejścia do Dolnej Wartowni. Stałem i czekałem na sygnał, który miał mi dać Sandersson. On sam buszował właśnie w podziemiach starając się wywabić na brzeg potwora.

Heavy długo i mozolnie tłumaczył mi, co mam zrobić, a ja równie długo wmawiałem mu, że jeszcze nie doszedł do siebie po transie nadświadomości, i że to nie jest żaden plan tylko wymyślny sposób popełnienia samobójstwa. W końcu przekonał mnie, ale tylko dlatego, że nie potrafiłem wymyślić nic innego. Poza tym to Sandersson zdecydował się na randez-vous z szaleństwem, i jeżeli po tym wszystkim nie spłodził lepszego pomysłu to mieliśmy równe pięćdziesiąt procent szans na przeżycie.

No i drugie tyle, że nam się nie uda.

Tamtego poranka opatuliłem mojego przyjaciela kocami, po czym obwiązałem sznurami jak baleronik. Wymościłem mu hełm i mocno zapiąłem rzemienie. Porąbałem obie ławy i tworząc zaimprowizowane łubki usztywniłem całe ciało tworząc jakby kokon, wewnątrz którego skuty łańcuchami spoczywał Sandersson. Zaciskałem supły z całej siły wiedząc, że muszę uniemożliwić mu jakikolwiek ruch, może z wyjątkiem mrugnięcia powieką. Nie miał prawa nawet otworzyć ust.

Jak dotąd tylko raz w życiu uczestniczyłem w transie nadświadomości. Biorące w nim udział medium staje się na moment wyrocznią, potrafiącą odpowiedzieć na nieomal każde pytanie. Ale cena, jaką płacą uczestnicy, jest straszliwa. Magowie używają do swoich celów młodych, kilku- a najwyżej kilkunastoletnich chłopców. Ale nawet wtedy dokładnie ich krępują, gdyż nic i nikt nie jest wstanie powstrzymać szalejącego demona, w którego na tę chwilę zamieniają się dzieci. Wiele traci zmysły a niektóre nawet giną w trakcie seansów.

Tamten jeden raz, kiedy przyszło mi obserwować trans, okazał się tragiczny dla młodego czarodzieja, który nie był wystarczająco dokładny. Sześcioletni chłopaczek wyrwał ze ściany skoble łańcuchów po czym gołymi rękami zmasakrował maga i sześciu ludzi jego obstawy. Na koniec w szale destrukcji roztrzaskał sobie głowę o mur.

Heavy wiedział, że może zabić siebie i mnie. Wiedział również, że może po prostu zwariować. Ale uznał, iż nie było innego wyjścia. Przygotował wywar, który miał go wprowadzić w trans i oddał się w moje ręce. Kiedy wszystko było przygotowane wlałem mu go do ust. W chwilę potem zaczęło się szaleństwo.

Sandersson przeżył.

Spał potem dwa dni, dwie noce i pół następnego dnia. Wychudł, zmarniał. Mimo włożonego w usta drewnianego knebla wybił sobie dwa zęby. Na pierwszy rzut oka przybyło mu dobrych dziesięć lat.

W czasie transu roztrzaskał wszystkie meble rzucając się jak ryba po całej sali. Turlałem się razem z nim usiłując przycisnąć go do podłogi ale moje wysiłki nie odnosiły żadnego skutku. W jakiś niepojęty sposób udawało mu się poruszać, pomimo iż miał unieruchomiony praktycznie każdy staw. Po minucie zaczęły pękać liny, którymi był obwiązany. Po kilku następnych rozleciały się drewniane łubki. Na szczęście wytrzymał łańcuch.

Kiedy Heavy przestał się miotać odczekałem chwilę, po czym rozwarłem mu szczęki i wlałem do gardła kolejną, przygotowaną zawczasu miksturę. Heavy długo potem oglądał poskręcane ogniwa. Grube jak kciuk stalowe oczka były porozginane jakby wykonano je z brązu. Gdyby nie ten łańcuch pewnie nie żylibyśmy już obaj.

Po przebudzeniu Sandersson kazał powtórzyć sobie wszystko, co wykrzykiwał w czasie transu i potem, gdy w malignie rzucał się na posłaniu. Odtworzyłem mu większość z tego, co usłyszałem.

Posługując się moją relacją i strzępkami informacji, jakie udało mu się zapamiętać stworzył koncepcję, która w miarę logicznie tłumaczyła wszystko, z czym spotkaliśmy się w ciągu ostatnich dni. Wytłumaczył mi, dlaczego całą wartownię zamieszkiwały tylko dwie osoby, dlaczego Syaiss nie mógł ruszyć się ze swojego tronu, czym a właściwie kim był potwór zamieszkujący podziemia i dlaczego mimo tylu popełnionych błędów wciąż jeszcze żyjemy.

W ustach Heavy'ego wszystko układało się w logiczną całość. Jego teoria miała tylko jedną drobną wadę.

Była szalona.

Ale była.

Dlatego stałem tu, gdzie stałem, z mieczem w dłoni i czekałem na znak.

Nie czekałem długo.

W oddali rozległ się przytłumiony skałami ryk potwora. Westchnąłem głęboko, zapukałem i otworzyłem drzwi do Dolnej Wartowni. Syaiss siedział nieporuszony na swoim tronie. Przyszło mi na myśl, że on wiedział, co chcemy uczynić. Był w końcu czarodziejem. Uśmiechnąłem się szeroko i z opuszczonym mieczem, wolnym krokiem podszedłem do tronu. Ayache zesztywniał, ale nie wykonał żadnego ruchu. Wciąż uśmiechając się zatoczyłem mieczem krótki łuk obcinając wielmoży palce u lewej dłoni.

Ayache rzucił się na mnie w tej samej chwili. Byłem przygotowany na jego atak, ale mimo to przeżyłem tylko dzięki swojemu doświadczeniu. Jednocześnie potężny ryk wstrząsnął całą wartownią. Heavy jednak miał rację. Syaiss i potwór byli złączeni jakimiś nadnaturalnymi więzami, dzięki którym każda rana w równym stopniu dotykała ich obu. Ten ryk dobiegający z podziemi był tego najlepszym dowodem.

Skupiłem się na walce. Musiałem wysilić wszystkie swoje umiejętności aby bronić się przed wściekłymi atakami. Ayache był więcej niż dobry. Na dodatek walczył z samobójczą zawziętością, toteż z wolna zaczął przełamywać moją obronę. Wyraźnie odczuwałem brak drugiego miecza. W ciągu kilku chwil odparowałem tak wielką ilość ciosów, że ręce poczęły mi cierpnąć. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że mimo chełpliwych zapewnień nie sprostam Ayache'owi używając tylko zasłon. Zacząłem walić w niego z całych sił modląc się by Sandersson pojawił się zanim któryś z moich ciosów dotrze do celu. Przetoczyliśmy się po sali jak dwa demony zniszczenia.

Wreszcie, kiedy pot zaczął mi już zalewać oczy w drzwiach pojawiła się sylwetka mojego przyjaciela. Sandersson podbiegł do tronu i zamachnął się. Głęboko w podziemiach potwór zawył w agonii i zamilkł. Przewodnik zamarł z toporem wzniesionym nad głową i niespodziewanie zamiast zadać cios odrzucił go w bok i przebiegł obok mnie z wyciągniętymi przed siebie ramionami.

Oparłem się ciężko na mieczu i obróciłem głowę. Ayache delikatnie unosił z tronu drobną, ciemnowłosą dziewczynę. Wbrew moim obawom i wbrew krwawym plamom na szatach dziewczyna żyła. Nie nosiła również jakichkolwiek obrażeń będących udziałem jej poprzedniego wcielenia. Heavy miał rację twierdząc, że wszystko miało służyć zwiększeniu cierpień. A więc musiała czuć ból każdej rany chociaż żadna z nich nie dotknęła jej prawdziwego ciała. Nie wiem, kim była ale musiała komuś straszliwie się narazić, skoro spotkała ja taka kara.

Osunąłem się na kolana. Dopiero teraz poczułem ból wielu małych skaleczeń, świadectw, że nie byłem tak szybki, jak mi się wydawało. Rozprostowałem wolno zaciśnięte na rękojeści miecza palce. Bolały mnie wszystkie mięśnie. Z westchnieniem przyjąłem ofiarowany przez Heavy'ego bukłak.

W centrum sali Ayache cucił swoją panią.


Tylko śnieg.

I wiatr

I czterech jeźdźców jak cztery plamki na lodowej tablicy

Pusto.

Zimno.

I wiatr.

Ten cholerny wiatr wyrywający z płuc resztki oddechu.

Ayache. Milczący jak zwykle, ale teraz wręcz parujący radością. Nieomal tańczył na czele naszej małej karawany. Nigdy potem nie spotkałem człowieka, który byłby równie szczęśliwy.

Syaiss. Młoda, piękna, wciąż jeszcze blada. Zły czar splótł jej los z groteskowym potworem tak, że rozdzielić ich mogła tylko śmierć. Żyli razem, cierpieli razem i umarli razem. Gdy czar prysł odzyskała swoje dawne ciało. Ale czy pozostała tą samą dziewczyną, co kiedyś ? Czy ktoś, kto dobrowolnie zdecydował się przejść ból konania może pozostać sobą ? Kim jest teraz ? Być może wypuściliśmy na wolność bestię wielokroć straszniejszą od tej, która pozostała w podziemiach.

No i my. Bogatsi o kilka ran, kilka siwych włosów, kilka worków złota, kilka doświadczeń.

Każdy z nas stał się trochę innym człowiekiem.

Tylko wiatr się nie zmienił.

Tylko wiatr...



O autorze
Urodzony w 1966, skorpion. Z wykształcenia inż budowlany, obecnie pracuje jako programista.
Zadebiutował w połowie lat osiemdziesiątych utworem WOLNY STRZELEC zamieszczonym w pierwszym numerze fanzinu COLLAPS. Rok później powstało pierwsze opowiadanie z nieformalnego cyklu fantasy - DOBRY UCZYNEK, a w następnych latach SZCZENIAK i ŚPIJ SPOKOJNIE, AYACHE.