Kiedy dmie poludniowy wiatr starzy ludzie mawiaja, ze to Tore Aersson wysyla swaty do ukochanej syna.
Kiedy natomiast wieje w druga strone opowiadaja, ze ojciec pieknej Naskulle odprawia swatow z kwitkiem.
Ile w tym prawdy? Nie wiem. Starzy ludzie co jakis czas przypominaja historie nieszczesliwej milosci mlodego Aerssona. Lubie tego sluchac, choc nie wierze w ani jedno slowo. Kiedy wieje z polnocy slucha sie kazdych opowiesci, nawet tych najbardziej fantastycznych i nieprawdopodobnych. Heavy twierdzi, ze w ten sposob czlowiek podswiadomie broni sie przed szalenstwem. Moze i ma racje, gdyz to potepiencze wycie kazdego moze doprowadzic do ostatecznosci. Wylazi wtedy na wierzch cale twoje gleboko i starannie ukrywane "JA". Ludzie szaleja, zabijaja, wybiegaja nadzy na trzaskajacy mroz, aby tylko zagluszyc sumienie i wspomnienia o chwilach, ktore chcieliby raz na zawsze wymazac z pamieci.
Kazdy ma takie chwile, totez kiedy przychodzi pora "Powrotu Swatow" i lod skuwa bramy miast, ludzie siadaja przy kominku i wspominaja, graja w kosci, rzepola na lutniach lub upijaja sie do nieprzytomnosci. Tak miedzy innymi postepuje moj przyjaciel, Heavy Sandersson. O, teraz wlasnie siedzi w kacie, blisko okna (stary zwyczaj najemnikow), pas z mieczami odsunal na krawedz stolu i topi wspomnienia w gasiorku miodu. Coz, mozna i tak.
Ja nie probuje zadnego z tych sposobow. Z prostej przyczyny - wszystkie sa nieskuteczne. Czy bede cos robil, czy nie, predzej, czy pozniej wroci do mnie tamta historia ze Szczeniakiem. Wole wiec miec to jak najszybciej z glowy.
Ale zacznijmy od poczatku.
Jezdzilem razem z Heavym po calym zachodnim wybrzezu, od Grodowska po Sal-Madario w poszukiwaniu korzystnego kontraktu. Jak pamietam, zawsze byl tam spory popyt na najemnikow, ale wtedy nie moglismy znalezc niczego. Widac nadeszla ta chwila, kiedy wszyscy maja dosyc wojny. Nie trwa ona zbyt dlugo: czasem pol roku, czasem krocej. Trzeba bylo miec naprawde pecha, aby trafic tam akurat wtedy.
Imalismy sie roznych zajec: porywalismy dla okupu, scigalismy porywaczy, mordowalismy na zamowienie. Na takie uslugi popyt jest zawsze.
Kiedys doszly nas wiesci o kolekcji drogich kamieni ukrywanych w swiatyni Warangi w Al-Huri. W dwa dni pozniej podkowy naszych wierzchowcow zastukaly o bruki tego miasta. Al-Huri bylo sredniej wielkosci grodem polozonym w kotlinie otoczonej czterema poteznymi szczytami - tak zwanej koronie Al-Huri. Byly one skuteczniejsze od najlepszego obwarowania, totez Al-Huri, jako jedyne miasto na kontynencie, nie posiadalo murow obronnych.
W centrum grodu, na wysokim. otoczonym fosa kurhanie wznosila sie swiatynia - cel naszej wyprawy.
Caly tydzien zbieralismy potrzebne informacje placac zan uczciwie resztkami lupow zdobytych na goscincu. Heavy twierdzil, ze nie powinnismy zwracac na siebie uwagi drobnymi rabunkami. Moze i mial racje, chociaz osobiscie uwazam, ze latwiej stac sie podejrzanym wlasnie przez uczciwosc, ale nie klocilem sie. Taki byl podzial rol w naszym duecie - Sandersson myslal i kombinowal, ja natomiast dzialalem. Mialem bowiem ku temu odpowiednie warunki: nawet teraz obwod klatki piersiowej nie spada mi ponizej 44 cali, a swoim dlugim i waskim mieczem jak dawniej potrafie przechylic szale w niejednej dyskusji.
Wyruszylismy w nocy, okolo trzeciej nad ranem. Sen czlowieka jest wtedy bardzo gleboki i trudno jest kogokolwiek obudzic. A o to nam wlasnie chodzilo.
Przemknelismy wzdluz rynku kryjac sie w mrocznych podcieniach okolicznych domostw. Tuz za rynkiem zaczynal sie szeroki gosciniec prowadzacy do samej swiatyni. Wzdluz otaczajacego go z obu stron muru plonely pochodnie oswietlajac zarowno sam gosciniec, jak i przylegle don zarosla.
Ta droga byla dla nas zamknieta.
- Pojdziemy dookola - szepnal Heavy i skoczyl w mrok najblizszego budynku. Podazylem za nim.
Kwadrans pozniej wydostalismy sie na brzeg fosy otaczajacej kurhan od zaplecza. W mroku, jakies 60 jardow dalej polyskiwala ciemna bryla swiatyni.
- Widzisz to? - Heavy wskazal posazek wienczacy tylna fasade budynku. Widzialem. Bez slowa zdjalem z ramienia arkan i sprawnie zarzucilem go na figurke. W miedzyczasie Sandersson wbil w ziemie gruby palik, do ktorego przywiazal drugi koniec liny tworzac w ten sposob prymitywny, wiszacy most.
W chwile pozniej stalismy juz na dachu swiatyni. Rozwinalem kolejny sznur i zsunalem sie po nim na ziemie. Tuz za mna wyladowal Sandersson, ale w chwili, gdy jego stopy dotknely posadzki poczulem obecnosc trzeciej osoby.
Zaatakowalem odruchowo mierzac w miejsce, z ktorego dobiegl mnie dziwny szmer, ale orez miast zaglebic sie w cialo napastnika zgrzytnal tylko o jego orez. Natychmiast powtorzylem atak i naraz wraz z przeciwnikiem znalazlem sie w smudze ksiezycowego swiatla. Wtedy go ujrzalem. Mial najwyzej 20 lat, lecz sprawnosc z jaka wladal mieczem zaslugiwala na najwyzszy szacunek.
- Nie jestes straznikiem - rzucil stojacy z tylu Heavy.
- Wy tez nie! - wyszczerzyl zeby chlopak.
Zrozumielismy sie bez slow. Ludzie, ktorzy mysla i czuja to samo zazwyczaj rozumieja sie bez slow.
Dalej ruszylismy we trojke.
Kamienie spoczywaly w sali oltarzowej, czyli tam, gdzie powinny. Sandersson blyskawicznym cieciem pozbawil glowy pilnujaca najblizszej szkatulki jaszczurke, po czym zepchnawszy martwe cialo na ziemie przesypal zawartosc skrzyneczki do worka. Zawartosc drugiej znalazla sie w mojej sakwie. Szczeniak, bo tak ochrzcilem towarzyszacego nam chlopaczka, ogalacal szkatulki stojace przy oknie. Uwijalismy sie jak w ukropie, totez dopiero gdy wszystkie klejnoty zmienily wlasciciela zauwazylem, ze spoczywajace dotad nieruchomo na oltarzu jaszczurki zaczely wolno zmierzac w naszym kierunku. Poruszaly sie dziwnymi, rwanymi skokami wbijajac w nas jarzace sie niesamowicie slepia.
Pierwszy opanowal sie Szczeniak.
- Wiejmy! - ryknal i skoczyl do wyjscia.
Nie zdazyl jednak do niego dotrzec, gdyz nagle z trzaskiem otwarly sie ukryte dotad w oltarzu liczne drzwi i do sali wpadl zastep zbrojnych.
Potem byla juz tylko walka, w czasie ktorej nie mialem czasu na rozmyslania. Cios, unik, cios ... wytracenie straznikowi dzidy i ponowny cios. W kilka sekund waskie ostrze mojego miecza splynelo krwia. Cialem i uderzalem bez wytchnienia, bez swiadomosci, az naraz zabraklo przeciwnikow. Opuscilem miecz i z zaskoczeniem powiodlem po otaczajacym mnie stosie cial. Kilkanascie stop dalej Szczeniak pomagal Sanderssonowi wydostac sie spod martwego straznika. Bylo straszliwie cicho, tylko jaszczurki uparcie maszerowaly w naszym kierunku swiecac blekitnymi slepiami.
Poczulem nagle, ze te malutkie, powolne gady sa o niebo grozniejsze od ludzi.
Wypchnalem obu towarzyszy na korytarz i oslanialem ich odwrot, wywijajac mieczem przed naplywajacymi nowymi watahami straznikow. Szczesliwie jednak, niewielka szerokosc korytarza uniemozliwiala atak wiecej niz dwom napastnikom jednoczesnie, totez wychodzilem zwyciesko z kolejnych pojedynkow.
W pewnym momencie pozostal juz tylko jeden, gdy nagle potknalem sie i runalem jak dlugi na posadzke. Ujrzalem blysk spadajacego miecza i zacisnalem powieki czekajac na uderzenie. Ale nie doczekalem sie.
W zamian uslyszalem szczek scierajacych sie mieczy. Otworzylem oczy, by ujrzec Szczeniaka w chwili, gdy wyciagnal ostrze z drgajacego ciala konajacego straznika.
Dzwignalem sie z ziemi i na wciaz drzacych nogach pobieglem w strone Sanderssona. Teraz Szczeniak oslanial nam odwrot, nie mial jednak zbyt wiele do roboty.
W kilka minut dotarlismy do zwisajacej z dachu liny. Pierwszy ruszyl Szczeniak. Wtedy podsadzilem Sanderssona i odczekawszy chwile ruszylem w gore sam. Poscig wybral te sama droge, totez wdrapawszy sie na dach natychmiast przecialem line i z luboscia wsluchiwalem sie w loskot spadajacych na posadzke cial.
Potem zsuwalismy sie po sznurze przerzuconym nad fosa. Z tylu pozostala swiatynia rozblyskujaca coraz liczniejszymi swiatelkami pochodni. Zsuwalem sie najszybciej, jak moglem czekajac w napieciu na strzale, ktora mogla wynurzyc sie w kazdej chwili z ciemnosci i trafic w tak doskonaly cel, jak moje plecy. Czekalem dlugo, widac w grupie straznikow obserwujacych nas z murow swiatyni nie bylo nikogo bieglego w poslugiwaniu sie lukiem. Ale w koncu znalezli sie i lucznicy. Zeskakiwalem wlasnie ze sznura, gdy pierwsza strzala musnela mi kark. Druga utkwila w pochwie od miecza, a trzecia ... Zobaczylem tylko leciutki blysk i zaraz potem Szczeniak gruchnal ciezko o ziemie. Dostal w szyje, tuz za obojczykiem.
Chcialem zarzucic go sobie na plecy i uciekac razem z nim, ale Heavy nie pozwolil. Moze i mial racje, gdyz czlowiek z taka rana zazwyczaj dlugo nie pociagnie. Szczeniak mogl jedynie opoznic nasza ucieczke.
Przemykalismy podcieniami kluczac i lawirujac by zgubic scigajacych nas straznikow. Kiedy wreszcie udalo nam sie to, okazalo sie, ze nie mozemy opuscic miasta, gdyz bramy na wszystkich przeleczach zostaly zamkniete. Bylismy w pulapce. Pozostalo wrocic do gospody, w ktorej sie zatrzymalismy i czekac. Albo na wiadomosc o otwarciu przeleczy, albo na patrol strazy.
Czekalismy do rana.
Kiedy Al-Huri zbudzilo sie do zycia opuscilismy nasz pokoj udajac zwyklych, szacownych obywateli. Bramy na przeleczach zamkniete byly nadal, totez walesalismy sie po miescie wychodzac z zalozenia, ze trudniej bedzie odnalezc nas w tlumie niz w gospodzie.
Okolo poludnia uwage Heavego przykulo dziwne zbiegowisko. Posrodku rynku stalo wysokie rusztowanie, na ktorym czyjes zreczne rece urzadzily zupelnie przytulna sale tortur. Tyle tylko, ze na swiezym powietrzu.
Impreza zapieta byla na ostatni guzik: trybune honorowa wypelnili najznaczniejsi obywatele Al-Huri, kat skonczyl wlasnie przeglad sprzetu. Podochoceni widzowie w napieciu czekali na rozwoj wypadkow. Brakowalo tylko najwazniejszego aktora.
Naraz ogarnelo mnie straszliwe przeczucie co do osoby glownego bohatera tego widowiska, a kiedy z jednej z szerokich alejek wytoczyl sie woz ze skazancem przeczucie zamienilo sie w pewnosc. Na obskurnym. drabiniastym wozie ciagnietym przez dodrdnego wolu, podtrzymywany przez dwoch, rownie dorodnych mezczyzn stal Szczeniak. To znaczy domyslilem sie, ze to byl Szczeniak, gdyz jego cialo nosilo slady intensywnego przesluchania. Nie zmieniona pozostala tylko twarz, na ktorej malowala sie wyrazna satysfakcja z jakiegos dobrze spelnionego obowiazku. Wiedzialem, z jakiego.
Nie pamietam, co sie dzialo potem. Musialem jednak wygladac podejrzanie, gdyz Heavy wyprowadzil mnie przezornie z tlumu widzow. Stalem potem za rogiem i wzdrygalem sie za kazdym razem, gdy dziki wrzask tlumu obwieszczal zdarcie Szczeniakowi kolejnego plata skory. Trwalo to dosc dlugo. Wreszcie skazaniec skonal nie wydawszy nawet jeku.
Wtedy zrozumialem, ze w Al-Huri poleje sie jeszcze krew. Czulem sie odpowiedzialny za pozostawienie rannego Szczeniaka, a jednoczesnie, wdziecznosc za milczenie mieszala sie z wsciekloscia wywolana krwawym przedstawieniem. Krew musiala sie polac, chociaz jeszcze nie wiedzialem czyja.
Heavy swiadom mego nastroju w milczeniu pakowal toboly i siodlal konie. Pod wieczor otwarto przelecze i wyruszylismy w ich kierunku. Mniej wiecej w polowie drogi zawrocilem swojego wierzchowca. Odszukalem dom sedziego i w chwile pozniej wracalem pozostawiwszy w sypialni swoje oba noze sterczace malowniczo z piersi wielmozy.
Potem dlugo uciekalismy przez mrok.
I tak to sie skonczylo. W miesiac pozniej otrzymalismy angaz u jednego z regionalnych wladcow. Z czasem zapomnialem o tej historii i dopiero, gdy po raz pierwszy przezylem czas "Swatow" w jednej z polnocnych warowni powrocila do mnie w takiej wlasnie postaci. I od tej pory odzywa co jakis czas, jak wrzod na sumieniu, kazac raz po raz zastanawiac sie nad soba, nad Szczeniakiem i nad sedzia zamordowanym tylko dlatego, iz wydal mi sie uosobieniem wszystkich win.
Wiec zastanawiam sie, dumam, usprawiedliwiam przed samym soba by w koncu zalac robaka i miec wszystko na jakis czas z glowy. Do nastepnego razu.