- Plose pana, moze pan mowic do mnie klusynko.
Zlozylem gazete. Dziewczynka puscila nogawke moich spodni i stala z zadarta glowka. Miala moze trzy latka i byla sliczna. Jej niewiarygodnie wielkie, zywe jak iskry i zadziwiajaco inteligentne oczy sprawily, ze ledwie dostrzeglem, iz byla ubrana w bialy sweterek i takaz spodniczke. Natychmiast obdarzyla mnie usmiechem. Moje serce stopnialo jak wosk, a ponad trzydziesci osob na przystanku spojrzalo w nasza strone z niemym zachwytem. Takim usmiechem potrafia obdarzyc jedynie dzieci. Byl niewinny, prawdziwie szczery i cudownie czysty - stanowil esencje duszy nie zatrutej troskami doroslego zycia. Ten usmiech pochodzil ze slonecznego swiata i bylo w nim wszystko, do czego tesknia znekane serca: radosc i milosc, bezgraniczna wiara w dobro i niewyczerpana cudownosc swiata, muzyka, smiech, barwa i swiatlo, cieplo i pogoda, i kwiaty, kwiaty, kwiaty... Jesli w jakiejs rozspiewanej krainie zyja elfy, zostaly stworzone, by ja odnalezc i uczynic swoja boginka: by tanczyc wokol niej w blasku Wiecznego Dnia.
- Hej - powiedzialem klekajac. - Bardzo milo cie poznac. Mam na imie Mark. Czy czegos potrzebujesz? A moze chcialas o cos zapytac? Powiedz, skarbie... - urwalem i rozejrzalem sie zaniepokojony. - Nie ma tu twojej mamy, prawda? Jestes sama? Moze sie zgubilas?
- Skalbie tez moze pan mowic - jej usmiech wrecz ogrzewal. - Lubie pana. Niech sie pan nie maltwi, mamusia zalaz psyjdzie.
- W takim razie zaczekamy na nia razem, zgoda? - podalem dziewczynce dlon.
- Tak, plose pana.
Przypomnialem sobie cos.
- Zaraz, poczekaj. - Wsunalem lewa reke do kieszeni marynarki. - Wczoraj pewna bardzo mila pani w moim biurze dala mi to - wyciagnalem dwa kolorowe cukierki. - Prosze, wez dla siebie. Wez oba.
Mala panienka rezolutnie pokrecila glowka.
- Dziekuje, plose pana. Ja nie jem cukielkow.
- Nie jesz cukierkow? - unioslem brwi. - Chcesz powiedziec, ze nie lubisz slodyczy? Nie smakuja ci?
- Nie wiem, plose pana. Nigdy ich nie jadlam.
Nigdy ich nie... Do licha! Przyznaje, ze mnie zatkalo. Z pewnoscia byla nieprzecietnym dzieckiem i nie miala powodu, by mowic nieprawde. W kazdym razie nie w takiej sprawie. Ale pokazcie mi dziecko, ktore nie przepada za slodyczami... Jakby tego bylo malo wyjasnila:
- Ja nie jem nic, plose pana.
- Nie jesz nic? Co przez to rozumiesz?
- Nie jem tego, co jedza wszyscy. Nie smakuje mi. Nie moge tego jesc.
Cos zaswitalo mi w glowie.
- Chyba cie rozumiem, kruszynko - powiedzialem powoli. - Sa takie choroby, kiedy dzieci i dorosli nie moga otrzymywac zwyklego pozywienia. Jest dla nich szkodliwe. Musza kupowac jedzenie w specjalnych sklepach, przeznaczone tylko dla nich. Takie, ktore im nie zaszkodzi. Zapewne twoja mamusia kupuje ci jedzenie w takim wlasnie sklepie, prawda?
- Nie, plose pana - odparla dziewczynka. - Mamusia nie kupuje mi jedzenia. Ja nie jem jedzenia.
Umilklem. Mowiac usmiechala sie promiennie; najwyrazniej dla niej nie istnial zaden problem. Przemile dzieci czasami trudno zrozumiec i nie pozostalo mi nic innego jak machnac beztrosko reka.
- Och, po prostu nie mowmy o tym wiecej, dobrze?
- Tak, plose pana.
- Mow mi Mark.
- Tak, Malk.
- A ty jak masz na imie?
- Alicja.
- Masz piekne imie, Alicjo. Wiesz, w pewnej ksiazce ...
- Malk ...
Spojrzalem na nia z cala powaga.
- Slucham cie, kruszynko?
Objela raczkami moja szyje i przysunela blizej twarzyczke.
- Czy baldzo mnie lubis, Malk?
Omal nie utonalem w jej niebieskich oczach.
- Lubie cie. Lubie cie bardzo.
- Cy mozes powiedziec wsystkim, zeby mnie baldzo lubili? Tak jak ty?
Spojrzalem ponad jej jasna grzywka na grupe oczekujacych. Nie dostrzeglem twarzy - same usmiechy. Bilo od nich cieplo.
- Mysle Alicjo, ze wcale nie musze im tego mowic - odparlem. - Lubia cie wszyscy. Spojrz. Wszyscy.
- I ja ich lubie - zadzwonilo przy moim uchu.
- Wiem.
Po pieciu minutach uwielbiali ja pasazerowie autobusu razem z grubym kierowca, zaintrygowani tlumem na przystanku. W srodku tlumu dziewczynka blyszczala jak malenka gwiazdka, wodzila dookola rozesmianym wzrokiem. Odpowiadaly jej takie same spojrzenia.
Gwar miasta ucichl, czas sie zatrzymal.
- Alicjo, chodz do mnie natychmiast!
Usmiech dziewczynki znikl; mialem wrazenie, ze ziemia usuwa mi sie spod nog. Zrozumielismy, ze ktos popelnil zbrodnie.
W tlumie otworzyl sie korytarz. Na jego koncu stala trzydziestoletnia, bardzo przystojna kobieta, marszczac brwi. Lewa reka przyciskala do piersi papierowa torbe z zakupami, prawa ujela sie pod bok. Dziewczynka podbiegla do niej truchcikiem, opusciwszy glowke na piersi.
Tlum zaszemral, sciany korytarza zsunely sie groznie. Zacisnalem piesci i postapilem pol kroku do przodu. Wtedy do kobiety dotarlo poruszenie tlumu. Wyprostowala sie nie okazujac zaniepokojenia. Na jej twarzy nie bylo juz surowosci. Moje wzburzenie nagle oslablo, uswiadomilem sobie obecnosc w jej rysach cech zniewalajacej urody Alicji.
- Prosze panstwa - jej glos byl gleboki, zrownowazony. - Jestem matka Alicji. Bylysmy w sklepie i nie wiem, kiedy sie oddalila, inaczej nigdy bym nie pozwolila, zeby to sie stalo. Nie wiem, jak to powiedziec ... Ona bardzo lubi byc ... lubiana - niespodziewanie w oczach kobiety blysnela bezradnosc.
- Wiem, ze to brzmi dziwnie i rozumiem, jak panstwo czujecie sie teraz, ale ... - papierowa torba szelescila coraz glosniej w niespokojnej rece.
- Och, sama nie wiem, to takie skomplikowane!
Sluchalismy nieporuszeni.
- Chcialam powiedziec ... Nie chcielibyscie przeciez, zeby sie przejadala, prawda? To znaczy ... - zagryzla wargi. - Nie, nie potrafie tego wyjasnic, nie moge. Prosze!
Szybko odwrocila sie i odeszly obie.
Zostalismy sami.
W swiecie bez Alicji.