Lubię usiaść sobie w fotelu, zapalić fajkę i podumać. Kiedy ma się
już na koncie kilka nie najlepszych książek i kombinuje się nad
następnymi, warto zastanowić się czasem nad swoją pracą, nad
konwencją, którą się uprawia, nad tym, co już zostało w niej zrobione
wystarczająco dobrze, a oc jeszcze czeka na swego autora. tekst, który
prezentuję poniżej, powstał w efekcie tych właśnie rozmyślań. Nie jest
to żadna wypowiedź młodego-obiecującego, nie jest to też krytyka
literacka w ścisłym tego słowa znaczeniu. Pozwalam sobie sprzedać
swoje refleksje o fantastyce socjologicznej w nadziei, że komuś się
przydadzą. Choćby do tego, by mógł stwierdzić, że błądzę i znaleźć
drogę, która lepiej od wskazanych przeze mnie doprowadzi do celu.
Fantastyka socjologiczna stanowi objętościowo drobny procent
produkcji wydawniczej lat ostatnich. Mimo to chyba najsilniej zaważyła
na kształtowaniu się gatunku i najbardziej przyczyniła się do jego
przewartościowań. Wzbudziła niekłamany entuzjazm, jej mistrzowie
szybko zajęli miejsca uznanych sław polskiej SF. Na pewno jest tym
radzjem fantastyki, o którym najwięcej się ostatnio mówi i - zarazem -
o którym najmniej się pisze.
Jest to oczywiście paradoks tylko pozorny - o tym stanie rzeczy
decydują głównie względy natury pozamerytorycznej. Droga, na którą
musi wstąpić krytyk tego nurtu jest jeszcze bardziej kręta i
kamienista od tej, która twierała się przed autorami social-fiction na
przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Mimo wszystko
jednak wejść na nią trzeba, choćby przyszło nam długo kołować, nim
trafimy na dogodne przejście przez spiętrzone głazy.
To, co dotąd o fantastyce społecznej napisano - w recenzjach,
wywiadach, dyskusjach, wreszcie w jednym, jak na razie, wnikliwie i
szeroko omawiającym tę kwestię eseju ("Kilkunastu Hamletów" Macieja
Parowskiego) - dotyczyło głównie korzeni konwencji, starało się
wyjaśnić dlaczego się pojawiła i na czym w ogóle polega. Uważny
czytelnik może zebrać te odłamki i złożyć sobie z nich w miarę pełny
obraz wzlotów social-fiction. Dowie się z nich, co w tej fantastyce
udane i wybitne, co zadecydowało o jej sukcesie.
Mnie osobiście interesuje sprawa nieco inna. Czy Zajdel,
Wnuk-Lipiński, Oramus, Parowski i - w niektórych swych tekstach -
Żwikiewicz, wyczerpali już tę studnię do dna, jak zdarza się czasem
słyszeć? Czy można pisać fantastykęsocjologiczną po nich, a jeśli
można - to jak uniknąć powtarzania się, na co skierować główny
wysiłek. By odpowiedzieć na to pytanie nie czuję się w obowiązku
kreślić dokładnego obrazu social-fiction. To robota dla innych. Myślę
zresztą, że w przypadku tej fantastyki na uogólnienia i podsumowania
jest jeszcze grubo za wcześnie.
Fantastyka socjologiczna to - w największym skrócie - literatura o
systemach, opisująca szczegółowo światy i sposób ich funkcjonowania.
Pod tym względem niewiele różni się od kasycznej SF "złotego wieku".
Uwaga autorów i czytelników skupiona jest nadal na maszynie - tyle, że
idzie tu o ten szczególny rodzaj maszyny, jaką jest połeczeństwo ujęte
w karby cywilizacji technicznej. Zobaczmy tylko, jak często opiera się
na najprostszym z możliwych chwytów fabularnych - opowieści, w której
bohater poznaje prawdę o świecie i odkrywa rządzące nim prawa. Tak
jest w "Paradyzji", "Limes Inferior", "Sennych zwycięzcach", "Twarzą
ku ziemi"...CZasem poznanie prawdy jest misją bohatera i osią fabuły
("Paradyzja"), czasem snuję się on tylko bez wyraźnego celu, a kolejne
wtajemniczenia spadają mu na głowę wbrew jego woli i chęci ("Twarzą
ku ziemi"). Wyrusza w swą podróż z punktu "nie wiem" do punktu "wiem"
)bardzo celne streszczenie powieści socjologicznych, dokonane przez
Parowskiego we wspomnianym już eseju) z różnych miejsc w społecznej
hierarchii i z różnych przyczyn. Nie zmienia to faktu, że jest przede
wszystkicm kamerą, mikrofonem, oraz maszynką do kojarzenia faktów i
podawania wysnutych z nich wniosków czytelnikowi. Wnętrze jego duszy
pozostaje sprawą nie można powiedzieć "nieważną", ale na pewno
drugorzędną.
Przykładem może najciekawszym niech będzie tu Deogracias z "Sennych
zwyciezców" Oramusa - młodziak, wchodzący w dorosłość i szukający w
niej miejsca dla siebie, zarazem ułomny i obdarzony nadludzkimi
zdolnościami. Przywołuję właśnie tę postać, bo jaskrawo widać w niej
nie tylko ulubiony chwyt social-fiction, ale też najczęstsze jej
tąpnięcie. Tak skrojony bohater mógłby stać się postacią naprawdę
dużego formatu, zwłaszcza, że zostaje w końcu postawiony przed
koniecznością dokonania wyboru między tymi, którzy manipulują
społeczeństwem i tymi, którzy są manipulowani. Wybór ten powinien
stanowić koronę powieści, nadać jej sens głębszy od wszystkiego, co
wcześniej powiedziała. Zamiast tego książka urywa się nagle, jak
ucięta nożem. Decyzję bohatera poznajemy, jej rzpyczyn, tego co działo
się w tym ekstermalnym momencie w jego duszy - nie. Widać nie o to
autorowi chodziło. We wszystkich niemal powieściach socjologicznych
(celowo tu nie mieszam tu opowiadań - to inni autorzy i co innego
przyjdzie im wytknąć) wybór bohatera zostaje przyporządkowany fabule,
musi być ktoś, kto system poznaje, patrzy na niego z zewnątrz. Gdy w
polu widzenia pojawiają się ludzie tworzący system i
współuczestniczący w nim, służą jedynie jego fabularne pionki,
cofnięte do drugiego planu. Używając takich bohaterów można system
opisać, zgoda. Ale zrozumienie go wymaga skupienia uwagi na ludziach,
którzy ten system tworzą i którzy wprawiają społeczną machinę w ruch.
Zakończenia nie są zresztą najsilniejszą stroną socjologicznych
powieści. Rinah z "Paradyzji", dowiedziawszy się wszystkiego, czego w
swej misji miał się dowiedzieć siada i zamyśla się głęboko. Baśniowa,
wzięta z zupełnie innej historii pointa "Limes Inferior" rzuca
czytelnika w obszar czarnej rozpaczy i nie pointuje właściwie niczego.
"Wir pamięci" ucięty zostaje po zakończeniu pierwszej fabularnej
sekwencji, z miejsca otwierając ciąg dalszy ("Rozpad połowiczny",
szczerze go polecam). Neut z powieści Parowskiego odgrywa do końca
narzuconą mu przez władców świata rolę i nie potrafi zdobyć się na
nic, poza kłamliwymi samousprawiedliwieniami. I tak dalej. Wydaje się,
że autorzy dostali zadyszki i musieli przystanąc w połowie zbocza (nie
jest to zarzut - i tak zaszli wyżej, niż dotąd wzrok sięgał). diagnoza
toczącej świat choroby postawiona została ostro i przejrzyście,
poparta licznymi, przekonywującymi argumentami. Zaordynowania leków
jak dotąd nikt się nie podjął. Stąd końcowe uniki bądź urywanie
powieści bez próby zebrania jej wątków myślowych w jedne punkt.
Spróbował tego Zajdel w "Paradyzji", lecz odpowiedź jest połowiczna -
wolno się spodziewać, że dopiero po wypaleniu dziur w pancerzu
sztucznej planety zaczęłaby się zabwa na całego. Stosunkowo najlepiej
sprawił się na tym polu Żwiczkiewicz, autor który fantastyki
socjologocznej nie uprawia, ale często o nią zawadza. Ale trzecia
część tryptyku "Drugiej jesieni" też nie domyka wszystkich
pootwieranych wcześniej drzwi.
Oczywiście, literatura powołana jest nie do udzielania odpowiedzi,
ale do zadawania pytań. Naprawdę jednak dobrze sformułowane pytanie
zazwyczaj zawiera w sobie odpowiedź, lub przynajmniej jej zarodek.
Fantastyka socjologiczna wyartykułowała najdobitniej te pytania o
teraźniejszość i przyszłość, które na przełomie lat siedemdziesiątych
i osiemdziesiątych najboleśniej nurtowały Polaków. Zrobiła to lepiej
chyba, niż jakiekolwiek inne pisarstwo, na pewno w każdym razie z
większym społecznym skutkiem. Jest to osiągnięcie główne i
niepodważalne, przed którym można tylko schylić z szacunkiem głowę.
Czy jednak postawiono wszystkie pytania i czy sformułowano je w sposób
wystarczająco celny?
Sprawa kolejna: światy, jakie kreowane są w fantastyce
socjologicznej, wytwarzają w sobie mordercze dla jednostek ciśnienia.
Ich mieszkańcy na każdym kroku poddawani są dramatycznym próbom, pełno
tu dramatów i tragedii już nie tylko jednostek, ale całych
społeczności. tych tragedii jednak w utworach się nie wyczuwa,
pozostają w sferze domysłu, zarysowane, ale nie tknięte przez autorów.
Funkcjonowanie maszyny opisane jest ze spokojem naukowca,
obserwującego przez mikroskop konanie w męczarniach kolonii bakterii.
Jeśli ktoś zmiażdżony zostaje w trybach, powieść odnotowuje to sucho i
rzeczowo, jak przystało na badawczy raport. Poza jednym Oramusem
autorzy trzymają swoje emocje na wodzy, nie w nich widzą materiał
literacki. Wolą laboratoryjny spokój i naukowy obiektywizm. Nie wydaje
się to najlepszą metodą. Prowadzi prostą drogą do literatury ułomnej,
do zimnej wyrozumowanej żonglerki problemami. Jest to w ogóle grzech w
polskiej SF częsty, najdotkliwiej ciążący nad twórczością Lema, ale i
jego następcom dający się we znaki. Lektura tak pisanych utworów
angażuje tylko szare komórki czytelnika, nie dając mu głębszych
przeżyć - w najlepszym wypadku oferuje mu tylko zaintrygowanie fabułą.
Nie jest to właściwym przyłożeniem akcentów. Jeszcze gorzej, że
podobnie jak autorzy zachowują się często powołane przez nich do życia
postaci, wyprane chemicznie z wszelkich właściwych człowiekowi emocji
i namiętności.
Zarzut ten trudno odnieść do całej fantastyki socjologicznej,
raczej tylko do większej części najwybitniejszych jej przedstawicieli.
Pamiętajmy, że podjęło tę konwencję wielu autorów młodych, wchodzących
dopiero w szranki. Tym czego jak czego, ale emocji nie zabrakło, one
to właśnie stały się głównym materiałem ich twórczości, z konieczności
ograniczającej się do form krótszych. Zgrzeszyli natomiast brakiem
tego, co starsi pisarze posiedli w nadmiarze - zastanowienia i
trzeźwej rozwagi. Nie poparte nimi młodzieńcze pasje dały w sumie
efekt raczej mizerny.
Krytycy nie mieli dotąd serca, żeby skopać pozajdlowską młodzież za
popadnie w monotonne i irytujące na dłuższą metę schematy. Jeśli
któryś napomknął o nich, natychmiast obudowywał tę pretensję licznymi
"ale za to...". I nic w tym dziwnego, skoro bowiem nie zdołali dotąd
fantastyki socjologicznej pochwalić za to, co w niej na pochwałę
zasługiwało, nieporęcznie było im ją bić, nawet jeśli sama się
nadstawiała. Ciekawe, że wyręczyli ich w tym fanowie. Przypominam
sobie zamieszczony w którymś z "Kwazarów" artykuł Jacka B. Profana
"Policja w krainie czarów". Tekst, z którym zgodzić się do końca nie
sposób, zwłaszcza z konkluzją, że wszystko co najlepsze ma już
fantastyka socjologiczna ze sobą i nie warto się nią więcej zajmować.
Stwierdzenie, że przytłaczająca większość pozajdlowskich tekstów to
dość proste wariacje na temat "mamy sobie totalitaryzm", było jednak
słuszne, choć nie mówiłbym tu o naśladownictwie - teksty te powstały
niezależnie, zbieżności w nich wynikły z podobnych doświadczeń
debiutantów.
Zresztą sami autorzy dość szybko skontatowali, że ślady pałek na
plecach, choćby najbardziej bolesne, nie są jeszcze wystarczającą
przepustką do literatury. Faktu, że nowych tekstów social-fiction
pojawia się ostatnio bardzo mało nie uznałbym jednak za dowód
słuszności zawartego w "Kwazarze" apelu o nierozmienianie Zajdla na
drobne. Przynajmniej część mlodzieży wykrzyczała się już, teraz
nabiera oddechu by przemówić. Wolno mieć nadzieję, że oprócz goryczy i
żalu będą mieli także do sprzedania trochę przemyśleń.
Zwłaszcza, że krańcowy przerost "czucia i wiary" (czy raczej
niewiary) nad rozumem wpycha nieuchronnie autora w objęcia
fantastycznonaukowego dadaizmu, określanego mianem konwencji "punk".
warto tu o niej napomknąć, gdyż wyrosła z fantastyki socjologicznej, a
ściślej z tego, co najbardziej w social-fiction kłuło w oczy
odmiennością od modelu klasycznej SF.
Nie chodzi o krytykowanie punkarstwa. To oczywiście łatwe, aż za
łatwe, żeby się za taką robotę brać. Przekonanie, że wszyscy są podli,
wszystkie ideały gówno warte i w ogóle, że wszystko to syf i nic,
tylko prać po mordach, nie jest rzecz jasna, żadnym literackim
paliwem. Punk niczego szczególnie udanego nie wydał, gdyż z założenia
nie był do tego zdolny. Mimo wszystko mam do tych tekstów, pełnych
rynsztokowych bluzgów i chlastania się laserowymi mojkami
niezniszczalny sentyment. Punk musi w SF umrzeć, zrobił jednak, oprócz
zbulwersowania co starszych pań w redakcjach, sporo dobrego i trzeba
wreszcie oddać punom co punkowskie. Po zimnym, kostycznym sposobie
referowania, obowiązującym w naszej SF przez prawie trzydzieści lat,
pokazali oni, że można pisać fantastykę inaczej, nasycić ją
najgorętszymi emocjami wspólnymi dla autorów i czytelników.
Dlaczego jest to dla mnie tak istotne, dlaczego literaturę w typie
lemowskim, wyspekulowaną na zimno, uważam za ułomną? wydaje się, że
bez wniknięcia w sferę irracjonalnych doznań i zachowań człowieka
sformułowanie pytań o sens systemów nie jest do końca możliwe. Maszyna
społeczna trudna jest do zrozumienia, powstaje przecież samorzutnie,
jako wypadkowa rozmaitych prądów i działań, nierzadko nawet silnych
osobowości, z których każda działa spontanicznie i z pobudek nie do
końca sobie uświadomionych. Namiętności, emocje, irracjonalne odruchy
mają w tej konstrukcji spory udział.
Przyjrzyjmy się społeczeństwom kreowanym przez fantastykę
socjologiczną. Do repfekcji doprowadzono w niej opis funkcjonowania
systemu, technologię elektronicznej indoktrynacji, manipulacji
społecznymi odruchami, zastraszania, kłamstwa. W żadnej natomiast
powieści socjologicznej nie postawiono pytania o ISTOTĘ maszyny, o to
skąd się wzięła i komu naprawdę służy. Jest to główna mielizna w tym
nurcie, którą trzeba by solidnie oznakować, żeby nie wbijali się na
nią kontynuatorzy. Doskonale ją widać jeśli przyjrzymy się jednej ze
spraw, zdawałoby się, dla social-fiction zasadniczych. Kim są
właściwie ONI? Przeważnie - obcymi, przybyszami z głębin kosmosu.
Niedobrze, to unik. Ale niech będzie - po co IM to właściwie było,
jaki w tym mają interes? Czy gnębią ludzi tylko ze zwykłej, kosmicznej
złośliwości, z której zrobili sobie ideologię? Nie, tak nie można. SF
to nie bajka, tu musi być wiadomo, dlaczego smoki mają upodobanie do
spożywania dziewic, dlaczego właśnie dziewic, a nie zielonookich
blondynek pomiędzy 20 a 21 rokiem życia? Równie uproszczone odpowiedzi
dostajemy, kiedy ONI okazują się być ludźmi. O właścicielach planety
Ksi i Paradyzji wiemy tylko tyle, że kosztem swych niewolników
mieszkają w pałacach i zażerają się kawiorem. Skryci przed wzrokiem
poddanych członkowie elity "Twarzą ku ziemi" w zamian za sprzedanie
się systemowi otrzymują możliwość... obcowania z zabytkami, ze sztuką
dawnych wieków. Powieść Parowskiego - ustępująca wprawdzie "Wirowi
pamięci" wartkością fabuły, "Arsenałowi" stopniem nasycenia tekstu
emocjami, "Limes Inferior" precyzją opisu systemu, ale za to bijąca je
na głowę portretem psychologicznym bohatera - gdy chwycić ją od tej
właśnie strony, pruje się jak koronka, odsłaniając umowność litrackiej
przypowieści. Nie jest to chyba najlepsza konwencja dla SF.
Wspólne jest dla wszystkich dokonań socjologicznej SF milczące
założenie, że ci, którym ludzkość zawdzięcza cały ten pasztet byli po
prostu łajdakami (czyli - kim?) i stąd wszystkie nieszczęścia, wydaje
mi się łatwizną, uproszczeniem. Gdybyż to tak było, że zło czynią
tylko ludzie sprzedani mu duszą i ciałem, o ileż piękniej wyglądałby
dwudziestowieczny świat! Historia uczy czegoś wręcz przeciwnego.
Największe podłości rodziły się często w efekcie szczytnych ideologii,
wdzierały się w życie pod hasłami wolności, sprawiedliwości i
powszechnego szczęścia. Jest jakiś mechanizm, który sprawia, że często
czynimy zło w najszlachetniejszych intencjach, wypada go zauważyć i
spróbować określić. Twórcy najgorszych totalitaryzmów (choć mówienie o
jednostkach jako o ich twórcach jest dużym uproszczeniem) działali
zawsze w imię dobra. Stwierdzenie, że była to tylko obłuda jest
wyjaśnieniem najprostszym, ale chyba zbyt prostym, żeby na nim
poprzestać.
Nie spóbowała polska fantastyka socjologiczna opisać społecznych
mechanizmów od tej strony. Zdarzało się, że ludzie uważający się za
twórców maszyny ginęli w jej trybach równie beznadziejnie, jak
szeregowi niewolnicy, że wyrywała się ona spod wszelkiej kontroli, że
obłędny system stawał się sam w sobie panem i Bogiem świata, ślepym,
bezrozumnym i niepokonanym. Tego autorzy socjologicznej fantastyki nie
dostrzegli, maszyna jest u nich zawsze tylko narzędziem w czyichś
rękach.
Pisarską łatwizną zalatuje mi "Arsenał" Oramusa, gdzie nakreśleni
grubą krechą bohaterowie mają niemalże wypisane na czołach "pozytywny
- negatywny". "Ja, podłe bałwaniszcze Bandaraala, idę pognębić cnego
Adama Nyada" - zdaje się mówić Chief Tenega, niczym w staroruskiej
bylinie. Od początku wiadomo, kto ma całą rację, a kto nie ma nawet
jej pozozru i z góry ustawiony został przez autora na wrażych
pozycjach. Przypomina mi się zawsze nad tą powieścią motto ze
"Zniewolonego umysłu" Miłosza, w którym jeden mądry Żyd powiada:
"Taki, co mówi, że ma 100% racji, to łobuz, straszny rabuśnik,
najgorszy zbój" (wybaczcie cytat z pamięci - jak to zwykle bywa z
dobrymi książkami, ktoś pożyczył i nie oddał). Łatwo i prosto pisze
się powieść, w której jedni mają rację, a drudzy nie. Kiedy racje
rozłożone są równo po obu stronach, robi się już ciekawiej. ale
prawdziwy tragizm, godny literatury, rodzi się dopiero wtedy, gdy
wszystkie zwalczające się strony mają pełną, stuprocentową rację.
Być może w tym jest część pytania o istotę maszyny. W gruncie
rzeczy jest to pytanie o istotę człowieka, będącego zarazem jej
twórcą, materiałem i ofiarą. Na ile jest to pytanie o emocje i myśli
jednostwki, na ile pytanie o prawidłowości rządzące wielkimi
zbiorowościami, na ile wreszcie o istotę człowieczeństwa jako takiego
- nie wiem. Wydaje się, że to jest właśnie ten wielki temat, dla
którego stworzona została fantastyka socjologiczna. Jeśli to sobie
uświadomić, trudno twierdzić, że zrobiła już swoje.
Z drugiej strony, byłbym nieuczciwy twierdząc, że w ogóle go nie
tknęła. We wszystkich lepszych tekstach fantastyki socjologicznej było
coś z tych spraw, o których tu mówiłem (sam przecież na nie nie
wpadłem). Można domyślić się powodów, dla których Parowski bohaterem
swej powieści uczynił takiego właśnie dość odrażającego typka,
pozbawionego woli i szlachetności. Można dośpiewać sobie pełniejszy
obraz bohatera "Całej prawdy o planecie Ksi". Można też zamyślić się
nad ostatnimi słowami "Rozpadu połowicznego". "Strefa jest tutaj" -
powiadają bohaterowie, wolni i znjący dokładnie, gdzie prawda a gdzie
fałsz. Czy aby na pewno? Pięknie i prosto zabrzmiały mi te słowa przy
pierwszej lekturze. Potem pojawiło się pytanie męczące jak zgaga - co
właściwie jest tutaj, w nas? Czy nie to, z czym walczymy? I kim sa
ONI? Może nie ma ICH, tylko my, my i nic poza tym? systemy skądś się
przecież biorą, mają swoje korzenie. wychodzi na to, że cała
fantastyka socjologiczna nadgryza od drugiego końca ten sam problem,
który od lat starali się wyjaśnić najwięksi pisarze. Tak, chyba
przyjdzie się z tą myślą zgodzić.
Czy wszystko, co tu napisałem, to pod adresem social-fiction
pretensje i zarzuty? Nie, proszę tego tak nie rozumieć. Na pierwszym
etapie zapewne nie można było inaczej. Stawiając pierwsze kroki na
nieznanym lądzie trzeba najpierw poznać linie brzegów i wytyczyć
pierwsze najprostsze ścieżki. Na szczegóły zabrakło po prostu miejsca,
groziło to przeciążeniem i załamaniem konstrukcji powieści. Teraz
wyspa jest już naniesiona na mapy, czytelnicy wprowadzeni zostali w
konwencję. Poza zejść ze śladów odkrywców, rozejść się na boki,
przetrząsnąć wszystkie jej zakamarki. Punkt dojścia fali z początku
lat osiemdziesiątch powinien stać się punktem wyjścia dla następnych
wypraw.
Jest takie zdanie z Norwida, które zawsze kołacze mi się pod
czaszką, gdy sięgam po pióro. "Tragedia jest to uwidocznienie
fatalności historycznej albo socjalnej, narodowi albo wiekowi jakowemu
wyłącznie właściwiej". Pozwalam sobie zadedykować je wszystkim, którzy
piszą bądź kiedykolwiek pisać będą SF. Ciążąca nad naszym wiekiem
fatalność zdążyliśmy już jako tako dostrzec, ale do jej zrozumienia i
wyjaśnienia droga jeszcze daleka. Wielu poważnych krytyków może się w
tym miejscu zdrowo obśmiać, ale uważam, że właśnie pogardzana często i
lekceważona konwencja SF ma wszelkie dane, by temu zadaniu sprostać.
Rafał A. Ziemkiewicz "Claps" nr 25 (1989)