Bylo ich szescset szescdziesiat i szesc. Lezaly sobie rowniutko, glowiczka przy glowiczce, brzuszek opierajac o brzuszek, usmiechajac sie otworami po wykreconych zapalnikach. Byly smukle i gladkie, jak na damy przystalo. Tyle tylko, ze wbrew ogolnemu pojciu o rodzie niewiescim, smutne i dziwnie milczace. Nie plotkowaly ani o najnowszych stalowych pancerzach, ani tez o modnym ostanio lososiowym kolorze glowicy, ani nawet o tym, ze neutronowa ma zbyt krepa figure. Absolutnie nic. I rano i wieczorem w magazynie panowala grobowa cisza. A kryla sie za tym zwykla bombia zazdrosc.
Byl stary, lysy jak kolano, chudy i mial sterczaca grdyke, ale byl. Mial na imie Helmut a jego nazwiska nikt juz nie pamietal. On jeden zagladal do magazynu, przecieral szmatka prezace sie brzuszki bomb i calowal je w atomowe glowiczki. Zadnej nie wyroznial, ale to bylo ze wszystkiego najgorsze. Gdyby tak mozna bylo... przeciw ktorejs... a tu nic. Dawal wszystkim tyle samo i wszystkie czuly sie jednakowo pokrzywdzone. Zapamietaly sie w swoim milczeniu, patrzyly jedna na druga wilkiem i... czekaly a nuz...
Az nadszedl dzien...
Kolejno, wozeczkiem przewieziono je wszystkie do oczekujacych samolotow, wkrecono zapalniki. Nie zostawiono zadnej, wiec nie czuly sie skrzywdzone. Samoloty startowaly kolejno i kazda z nich widziala Helmuta biegnacego wzdluz pasa startowego, wymachujacego chusteczka. Z daleka nie bylo tego widac, ale kazda mogla przysiac, ze jej ukochany mezczyzna placze...
A potem wybuchaly jedna po drugiej...